N
ninja666
Gość
Naszło mnie, by napisać to "niewiadomoco", gdy szukałem dla siebie gry. Otóż ostatnimi laty zaczyna mnie coraz bardziej i bardziej denerwować obecna sytuacja rynku gier komputerowych - ich skracania, upraszczania i uzupełniania za pieniądze. Nie rozumiem kompletnie dwóch rzeczy - logiki twórców i głupoty konsumentów. Kiedyś (we wczesnych latach '00) game developerzy potrafili wydać grę, która była długa zarówno w singlu, jak i żywotna w multiplayerze. Kiedyś FPS miał 30 godzin samej kampanii single player, dziś ma 6-8 i jest zaledwie dodatkiem do multiplayera. Twórcy myślą, że gracze singlowi wyginęli bezpowrotnie - są w wielkim błędzie. Ciągle istnieją gracze, którzy nie lubią multiplayera i od gry oczekują bardzo długiej i wciągającej kampanii dla jednego gracza. Co otrzymują w zamian za wydane 120zł za grę? Środkowy palec od twórcy prosto w twarz i grę na jeden wieczór. Przekonałem się o tym przy dwóch popularnych tytułach - Call of Duty 4: Modern Warfare i Battlefield: Bad Company 2. Obie mi się nawet spodobały pomimo niebycia wielbicielem wojennych shooterów. Jakiż był mój zawód, gdy obie gry przeszedłem łącznie w tydzień, a ja jak głupi spodziewałem się długiej rozgrywki. Najlepsze jest to, że to wcale nie dotyczy tylko rynku gier FPS, lecz także innych gatunków. Najlepszymi przykładami są dwie ostatnie części Elder Scrolls - Oblivion i Skyrim. Morrowind z 2002 roku był najbardziej złożonym sandboxowym RPG, jakiego na oczy widziałem. Posiadał wszystko, mogłeś stać się kim chciałeś, gdyż miałeś pełną dowolność w wyborze zarówno uzbrojenia, jak i stylu gry. Potem pojawił się Oblivion. Był on dla mnie lekkim zawodem, gdyż dużo z niego wycięto w porównaniu do Morrowinda, m.in. co najmniej połowę przedmiotów i... jakieś dobre 40 godzin kampanii. Myślałem, że cisnę monitorem o ścianę, gdy po zaledwie 8 godzinach sieczenia, rąbania i wypełniania questów ujrzałem napisy końcowe. Wiadomo, że przede mną były jeszcze pierdyliardy godzin questów pobocznych, lochów i plądrowania, ale to wcale nie usprawiedliwia tak żenująco krótkiej głównej kampanii. Inna sprawa jest z niezwykle nagłaśnianym przez wszystko co możliwe Skyrimem. Gdyby wymyślili konkurs na najbardziej uproszczoną grę, to TES V wygrywałby go przez 3 albo i 4 lata z rzędu. No bo jak wyjaśnić jeszcze mniej przedmiotów niż w Oblivionie i jeszcze większe uproszczenie wszystkiego, by trafić do mas? Mi się nie widzi taki zabieg. RPG są dla RPGowych graczy, a nie dla casuali. Jak tak dalej pójdzie, to następne TESy będą już FPSami, bo dla uproszczenia wypierdzielą elementy RPG (zresztą Skyrim sam w sobie był zaledwie FPSem z elementami RPG, bo inaczej tego nazwać nie można), by przypadkiem 12-latkom za trudno nie było. No cóż, taka moda i widać czasy, gdy gry były robione bardziej z sercem, a mniej dla kasy i przede wszystkim były warte swojej ceny odeszły bezpowrotnie. Inna sprawa to wszechobecne w grach DLC, czyli "downloadable content". Z początku nawet mi się to podobało, bo spełniało to funkcję taką, jak kiedyś dodatki do gier na płytach - wprowadzały dodatkowy content do gry, lecz ostatnimi czasy coraz bardziej ujawniają pazerność twórców. Bo co powiecie na to, że obecnie kupując DLC płacisz tak naprawdę za zmianę 1-2 linijek w kodzie, bo reszta stuffu już dawno siedziała w grze? Mówiąc to mam na myśli taktykę DLC od EA Games. W Alice: Madness Returns i Mass Effect 3, żeby otrzymać płatne dodatki wystarczyło jedynie zmienić 2 linijki w configu. Jak dla mnie absurd totalny. No ale niestety, żyjemy w czasach, gdzie gry komputerowe są traktowane po macoszemu, wszystko to badziewne konwersje z konsol, a ty, drogi graczu, musisz dopłacać dodatkowe kwoty, by dostać pełną grę.